piątek, 9 października 2015

It's a mess.

Dzień dobry wieczór.

Jakieś dwa tygodnie temu dopadła mnie bardzo głęboka chandra. Trwała przez jeden dzień i jedną noc. Dodam, że nieprzespaną.
Przy okazji zapisałam cztery kartki swoimi przemyśleniami. Nie są one mroczne, żadnych trigger wariningsów.

Oryginalnie zapisywałam wszystko po angielsku, jakoś łatwiej mi w nim wyrażać myśli, ale tutaj zapiszę to po polsku, ponieważ błędy.

Liczby.
Liczby niszczą mi życie.
To tylko liczby, twór ludzki, jak ja, jak wszyscy, ale one zabijają moje marzenia, aspiracje i ambicje.

Mnie.

Próbowałam być dobrym uczniem, zapamiętywać cały materiał z lekcji, ale nie znam ani jednego powodu, dla którego powinnam uczyć się takich bezsensownych rzeczy.
Tracę powoli to, kim jestem. Moje poglądy na sprawy, których dotychczas byłam pewna, zmieniają się diametralnie. Z chwili na chwilę. Ze skrajności w skrajność.


Wszyscy są z papieru.
Rwą się, rujnują, topią w smutku i bólu, a potem zmieniają się w tą glutowatą breję, która jest bezużyteczna i brzydka.
Zawsze pozytywnie patrzyłam w przyszłość. Mnóstwo planów, co chcę robić, gdzie mieszkać, kim chcę być, co chcę pokazać światu.
Ale liczby to niszczą. Moją dobrą stronę.
Rozumiem, potrzebujemy ich, tych liczb... ale czasem powinniśmy skupić się na tym, jak ważna jest wiedza osobista, przeżycia i historie ludzkie.
Nie zrobię czegoś, co kocham, w czym jestem dobra, bo mam za mało numerków na teście.
Codziennie uczę się mnóstwa niepotrzebnych rzeczy. Zapomnieliśmy już żyć swoimi marzeniami bez liczb.
Umrzemy, przestaniemy istnieć, ale numerki będą na płycie naszego grobu.
I co wtedy? No właśnie nie wiem.

Może za jakiś czas nauczę się wypełniać te niezbędne testy, po czym dostanę się tam, gdzie chcę. Będę żyć swoim życiem, będąc szczęśliwą. Miło.

Chciałabym tak.

Czy ten stan jest spowodowany tym, że wczoraj byłam niemalże wielkim wulkanem szczęścia? Tym, że wczoraj miałam mnóstwo planów, nadziei. Uczyłam się rzeczy, które mnie naprawdę pasjonowały; języki.
Szczęście duże.
A potem obejrzałam filmy artystów z różnych krajów. Z Japonii, Chin, Ameryki, Korei. Dotarło do mnie, jak bardzo chciałabym tak żyć.
Wychodzić ze swojego "comfort zone". Aby zwiedzać, aby przeżywać. Numery mi to zabierają, bez ich wystarczającej ilości będę nikim.
Sądzę, że jestem zbyt głęboko zakorzeniona w tym małym światku, aby żyć, tak jak bym chciała. Nieważne, ile razy będę próbowała tłumaczyć, że chciałabym umrzeć szczęśliwa, nie żałując ani chwili.
Ale to nie moja wina, nie Twoja, niczyja. Tak jest.
Nasza wspólna. Jej konsekwencje dotykają nas codziennie.

No cóż.

Lekcja na dziś: wyjdź ze swojego comfort zone. Warto.


zdjęcie: pan spangler

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz